1. |
||||
Czarne chmury
a za nimi ściany deszczu
Purpurowe pioruny
od których nieboskłon pękał w pół
galopujące
na skrzydłach wichury
Dnie czarne jak noce
a noce jasne jak dnie
Dni poprzedzające
Wilię Bożego Narodzenia
Lecz oto – koniec
trzeciego dnia bezchmurne niebo rozświetliło słońce
I delikatną pieszczotą budziło każdego
niby w samym sercu wiosny
Wybył z swych domostw lud
i począł gromadzić się na podworcu zamkowy
pewien
że dobrą nowinę usłyszy niebawem
I gdy pierwsza gwiazda wzeszła na niebo
królewski herold wkroczył na krużganek
niosąc nowinę radosną:
„Niech nam żyje Książę Gotfryd
Syn i dziedzic pana naszego!”
Tysięczny tłum zakrzyknął radośnie...
I zamarł nagle w milczeniu
Bowiem wieczorne niebo przeciął gołąb śnieżnobiały
a za nim gnał jastrząb, czarny jak noc
Gołąb krąg zatoczył nad głowami oniemiałego tłumu
i przez okno wleciał do zamku
a w ślad za nim
jastrząb okrutny
Przeleciał gołąb przez tuzin komnat
ostatkiem sił wpadł do komnaty królewskiej
gdzie książę Gotfryd w objęciach swej matki spoczywał
Na wezgłowiu królewskiego łoża spoczął gołąb
umęczony szaleńczą ucieczką
a jastrząb oprawca
juże chciał rzucić się na niego
Wtem! Książę Gotfryd otworzył oczy
a zgromiony książęcym spojrzeniem jastrząb
w tył głowę odrzucił, targnięty spazmem strachu
o lirę uderzył wiszącą na ścianie
i martwy padł na posadzkę
Zatrwożył się wielce Król
Widząc ten splot zdarzeń niezwykły
Przywołał wnet Mistrza królewskiego
prosząc, by wyjawił sens owych znaków boskich
„Bacz jednak” rzekł Król do Mistrza „byś tylko to
co w księgach i gwiazdach wyczytasz ogłosił
nic nie dodając, ni nie ujmując
dla pochlebienia, czy dla uspokojenia serca mego”
Obiecał Mistrz tak uczynić
i nie zwlekając
do komnaty swej ruszył
Trzy dni i trzy noce
Mistrz w księgi i gwiazdy spoglądał
Czwartego dnia opuścił swą komnatę
by stanąć przed królewskim obliczem
Król w sali tronowej dostojnie zasiadał
otoczony kwiatem swych wasali
i rycerstwem najznamienitszym
Mistrz nie zwlekając
Począł przepowiednię swą głosić
W napięciu i uniesieniu
słuchali wszyscy słów Mistrza
gdyż niezwykłe i straszne były to słowa
Powiadał Mistrz, że Gotfryd
największym rycerzem zostanie
jakiego świat dotąd widział
Nim to nastąpi jednak, żywot księcia
w trudy i troski miał obfitować
Gdy skończył mistrz przepowiednię swą głosić
Powstał książę Gerald, brat królewski
i tronu niedoszły dziedzic
Furia w jego oczach szalała
gdy słowa obelżywe począł w stronę Mistrza miotać
„Podstępny stary głupcze!
Jak śmiesz o zdradę i zbrodnię mnie posądzać!
Wiedz, że gdyby nie królewski majestat
Już dawno o głowę bym cię skrócił!”
Przepowiedział Mistrz bowiem, że książę
za młodu rodziców utraci
a następnie w wieży odległej uwięziony zostanie
przez krewnego i opiekuna
Mistrz za nic jednak miał sromotne słowa Geralda
Z twarzą kamienną wyrzekł słowa takie:
„Astrologiem jestem i głoszę jeno to
com w księgach i gwiazdach wyczytał
Prawdzie i mądrości służę jedynie
A przed Królem przysiągłem żadnej prawdy nie taić”
To rzekłszy, skłonił się Mistrz nisko w stronę Króla i odszedł
|
||||
2. |
Więzienie i Lot
06:08
|
|||
Prędko miała się spełnić przepowiednia Mistrza
Bowiem niedługo po tym, jak Gotfryd konia dosiadł po raz pierwszy
Wrogie wojska najechały królestwo jego Ojca
I choć zdołał Król uchronić swe ziemie przed wrogiem
Własnego życia uchronić nie zdołał
Gdyż jeden z niedobitków wrogiej armii
Za drzewem zdradziecko przyczajony
zdołał oszczep śmiertelny
wprost w królewskie serce posłać
gdy armia królewska
już odwrót brała
Maszerował milczący orszak żałobny
na płaszczach niosąc poległego monarchę
A gdy na królewski zamek dotarli
Królowa, małżonka widząc martwego
martwa padła
w objęcia swych służek
Rozpaczał dwór cały wielce
po stracie tej nieopisanej
W jednym tylko sercu radość się tliła
a było to nikczemne serce księcia Geralda
Ledwo żałoba po królewskiej parze minęła
kazał Gerald sługusom swym
zabrać Księcia Gotfryda
i uwięzić w odległej wieży
nad morzem położonej
Głosił Gerald, że w trosce o zdrowie chorowitego Księcia
zsyła go do nadmorskiej posiadłości
by go powietrze morskie krzepiło i kurowało
Lecz w skrytości serca swego nikczemnego
liczył Gerald
że od niewygód i samotności
prędko zemrze osierocony malec
A jemu, Geraldowi, wnet przypadnie prawo do korony
Miesiące mijały
a Gotfryd samotny wiódł żywot
w celi swej nadmorskiej
Towarzyszką jedyną była mu wierna jego Lira
(ta sama. co onegdaj uśmierciła złowrogiego jastrzębia)
i ptaki
latające po nieboskłonie
Obserwował je Gotfryd
marząc
by i jemu skrzydła były dane
a wraz z nimi – wolność upragniona
Aż w końcu pewnego razu...
Do celi Gotfryda wleciała Jaskółka
Podskoczył do niej uradowany Książę
Lecz wnet dostrzegł ranne skrzydło ptasie
Zrozumiał wnet Gotfryd
że hultaj jakiś zuchwały
musiał biedną Jaskółkę kamieniem w skrzydło ugodzić
a ona, ranna, ostatkiem sił do gotfrydowej wieży doleciała
Opatrzył Książę ranę
i przez kilka dni pielęgnował Jaskółkę
Sypiała na Księcia piersi
i okruszki z jego palców dziobała
Wydobrzała Jaskółka w końcu
czułym świergotem pożegnała Księcia
i odleciała, choć wcale niedaleko
Bo już następnego dnia
Obudził Gotfryda szum dziwny
Wyjrzał za okno, a tam...
ptaków ujrzał tysiące
których skrzydła i grzbiety
tworzyły puszysty kobierzec
rozpostarty tuż pod oknem wieży
Zaświergotały ptaki, wołając:
„Gotfrydzie, zima nadchodzi!
Lecimy do ciepłych krain
Leć i ty z nami!”
Pochwycił więc Książę swą Lirę
i nie zwlekając zbyt długo
przez okno wyskoczył
i spoczął na ptasim kobiercu
I zaczął się lot wspólny
Ptaków – ku krajom ciepłym
a Księcia – ku wolności
Lecieli tak
i lecieli
Książę malutki
a pod nim ptaków tysiące
Nad nimi przestwór niebieski
Pod nimi toń morska
Nim się obejrzał Książę
więzienie jego stało się malutką plamką
majaczącą gdzieś w oddali
hen! daleko z nimi
Czując niesioną przez wiatr wolność
począł Książę pieśń dziękczynną śpiewać
Śpiewał doniośle i czysto
Sławiąc Świętą Opatrzność
i wyroki jej dobrotliwe
A wraz z Gotfrydem śpiewać zaczęły ptaki
i śpiewali wszyscy razem
tak dostojnie i pięknie
że i z morskich toni stworzenia podwodne
I z niebiańskich sfer Anioły świetliste
słuchały uważnie pieśni Gotfryda
I sam święty Piotr
Bram Niebieskich strzegący
w pieśni Gotfryda się zasłuchał
Aż w końcu zmożony Gotfryd
usnął na ptasich skrzydłach
A ptaki przeleciawszy morze
Złożyły Księcia śpiącego
na górskim pastwisku
***
Przez następne lata
pośród górali wesołych
wiódł Gotfryd sielski żywot pastuszka
przygód przy tym mając niemało
Ale o tem innym razem przyjdzie nam opowiedzieć
|
||||
3. |
Umarłe Kamienie
03:27
|
|||
Czy widzieliście kiedy
umarłe kamienie?
Czy widzieliście perły
omdlałe w matowej bieli?
Szmaragdy, co nie mienią się już zielenią morza?
Wyblakłe rubiny, które nie lśnią już krwistą czerwienią?
Czy widzieliście kiedy, słuchacze drodzy
umarłe kamienie?
W umarłych kamieniach zatraca się człowiek
żądzą wiedziony
żądzą przywrócenia życia, przywrócenia blasku tym
które blask utraciły bezpowrotnie
Taka zgubna żądza zawładnęła tym
który sam władał niezliczonym bogactwem
i niezliczonymi zastępami dostojnych rycerzy i hrabiów
Wielki Król,
którego potem zwano Zygmuntem Wspaniałym
Pośród nocy bezsennej
Odnalazł w lochach swego zamku
umarłe kamienie
i z pomocą upadłych magów i ich zakazanych rytuałów
przywrócił umarłym kamieniom blask
A był to blask złowieszczy i spaczony
jak gdyby ognie piekielne tańczyły
zaklęte w kamieniach
W szaleństwie swym postanowił Król
utkać z kamieni naszyjnik
i podarował go swej córce, Roksanie
Od tej chwili nieszczęsnej
nie zaznała Królewna snu spokojnego
i co noc dręczona była straszliwymi koszmarami
W koszmarach tych
kamienie spoczywające na szyi Królewny
unosiły ja w górę
i porywały w szaleńczy taniec
Królewna wirowała pośród pustki
jadowicie zielonej i zimnej
a kamienie, urosłe do rozmiarów gigantów,
krążyły dookoła Królewny
zawodząc pieśń potępieńczą
Królewny zaś pierś dziewiczą
na przemian rozrywał
to krzyk przerażenia
to szloch gorzki a bezsilny
Trwało to długie tygodnie
Królewna
nie mogąc snu spokojnego zaznać
zdawała się w oczach gasnąć
i konać powoli
Błagała Ojca, by zabrał od niej swój dar przeklęty
lecz głuchy był Król na te prośby
szaleństwo umysłem jego władało
Aż pewnej nocy
gdy umarłe kamienie
znów porywały bezbronną Królewnę
w wir diabelskiego tańca
Pojawił się znikąd – Baranek
Skoczył dostojnie przez pustkę jadowicie zieloną
I kamień największy i najszkaradniejszy
Rogami ugodził, niby w serce godząc
Ustał wir tańca, niby nożem ścięty
A szmaragd diabelsko zielony
Rozpękł się na dwoje
Bulgot przy tym wydając szkaradny
Baranek, jak się pojawił, tak znikł nagle
I znikły kamienie, i pustka zielona
I spadać poczęła Królewna
w pustkę jasną i świetlistą
I skończył się zły sen
niepostrzeżenie
jak noc
którą świt szary
w cichości zastaje
Leżała Królewna w swym łożu rzeźbionym
na pierzynie puszystej a chłodnej
a tuż przy łożu, na posadzce
leżał naszyjnik przeklęty
strzaskany
Oddychała Królewna spokojnie
nie duszona już więcej
przez umarłe kamienie
i nim się spostrzegła
znów w sen zapadła
spokojny i cichy
pierwszy taki od wielu dni
choć zdało się niby
że od lat wielu
|
||||
4. |
Pojedynek na Pastwisku
05:44
|
|||
Czy widzieliście kiedy
umarłe kamienie?
Czy widzieliście perły
omdlałe w matowej bieli?
Szmaragdy, co nie mienią się już zielenią morza?
Wyblakłe rubiny, które nie lśnią już krwistą czerwienią?
Czy widzieliście kiedy, słuchacze drodzy
umarłe kamienie?
W umarłych kamieniach zatraca się człowiek
żądzą wiedziony
żądzą przywrócenia życia, przywrócenia blasku tym
które blask utraciły bezpowrotnie
Taka zgubna żądza zawładnęła tym
który sam władał niezliczonym bogactwem
i niezliczonymi zastępami dostojnych rycerzy i hrabiów
Wielki Król,
którego potem zwano Zygmuntem Wspaniałym
Pośród nocy bezsennej
Odnalazł w lochach swego zamku
umarłe kamienie
i z pomocą upadłych magów i ich zakazanych rytuałów
przywrócił umarłym kamieniom blask
A był to blask złowieszczy i spaczony
jak gdyby ognie piekielne tańczyły
zaklęte w kamieniach
W szaleństwie swym postanowił Król
utkać z kamieni naszyjnik
i podarował go swej córce, Roksanie
Od tej chwili nieszczęsnej
nie zaznała Królewna snu spokojnego
i co noc dręczona była straszliwymi koszmarami
W koszmarach tych
kamienie spoczywające na szyi Królewny
unosiły ja w górę
i porywały w szaleńczy taniec
Królewna wirowała pośród pustki
jadowicie zielonej i zimnej
a kamienie, urosłe do rozmiarów gigantów,
krążyły dookoła Królewny
zawodząc pieśń potępieńczą
Królewny zaś pierś dziewiczą
na przemian rozrywał
to krzyk przerażenia
to szloch gorzki a bezsilny
Trwało to długie tygodnie
Królewna
nie mogąc snu spokojnego zaznać
zdawała się w oczach gasnąć
i konać powoli
Błagała Ojca, by zabrał od niej swój dar przeklęty
lecz głuchy był Król na te prośby
szaleństwo umysłem jego władało
Aż pewnej nocy
gdy umarłe kamienie
znów porywały bezbronną Królewnę
w wir diabelskiego tańca
Pojawił się znikąd – Baranek
Skoczył dostojnie przez pustkę jadowicie zieloną
I kamień największy i najszkaradniejszy
Rogami ugodził, niby w serce godząc
Ustał wir tańca, niby nożem ścięty
A szmaragd diabelsko zielony
Rozpękł się na dwoje
Bulgot przy tym wydając szkaradny
Baranek, jak się pojawił, tak znikł nagle
I znikły kamienie, i pustka zielona
I spadać poczęła Królewna
w pustkę jasną i świetlistą
I skończył się zły sen
niepostrzeżenie
jak noc
którą świt szary
w cichości zastaje
Leżała Królewna w swym łożu rzeźbionym
na pierzynie puszystej a chłodnej
a tuż przy łożu, na posadzce
leżał naszyjnik przeklęty
strzaskany
Oddychała Królewna spokojnie
nie duszona już więcej
przez umarłe kamienie
i nim się spostrzegła
znów w sen zapadła
spokojny i cichy
pierwszy taki od wielu dni
choć zdało się niby
że od lat wielu
|
||||
5. |
||||
Na ten czas zostawmy Księcia Gotfryda
i podróż jego przy boku królewskim
Odwiedźmy za to królestwo
którym Gotfrydowi pisane władać było
a którego stryj go pozbawił
Gerald okrutny i niecny
Złym i podłym był władcą
Gerald, Batogiem nazwany
Tak lud go prosty a biedny
nazywał po cichu w swych chatach
Gdyż nie było wśród chłopstwa człowieka
który by nie niósł na plecach
śladów po pańskich razach
przez sługów Geralda mierzonych
Gdy tylko tron objął Gerald
zarządził prawo surowe
każące każdemu chłopu
wszystek swej pracy owoców
wyrzekać się i oddawać
na rzecz spichlerzy królewskich
A ludność całą Królestwa
obłożył daninami tak wysokimi
że każdego człeka
pozbawiał niemal wszystkiego
Odtąd nie było już po wsiach
ludzi wesołych a wolnych
a jeno wyzuci z godności
niewolni słudzy despoty
Spichlerze królewskie, otoczone murami grubymi
były pełne jak nigdy dotąd
tak jak i skarbiec królewski
Lecz poza murami pałacu
głód wielki szalał i bieda
Spracowani ludzie
ledwie okruszek jakowyś drobny
do ust mogli włożyć
A Gerald okrutny
gdy lud danin należytych nie zdążał wypłacać
tedy wioski i grody napadał
i grabił je
jak zwykły bandyta
Ciemiężył lud Gerald okrutnie
od batów, ni od miecza, ni od stryczka nie stroniąc
niósł się po polach i łąkach
płacz gorzki i lament
ludzi złamanych, chorych i biednych
Kto sił miał dosyć – przeżywał
Kto słabszy był – konał marnie
pracą i głodem zmożony
Wsłuchajmy się w tenże lament!
Wsłuchajmy i płaczmy też gorzko!
Próbował kapłan niejeden
lud ciemiężony pocieszyć
pieśnią podniosłą a boską
na nic się jednak to zdało
gdyż strawa duchowa nie starcza
gdy trzewia głód trawi śmiertelny
Latami trwała niewola
i końca jej widać nie było
Plon coraz mniejszy przynosił
Lud spracowany okrutnie
Lecz Gerald nikczemny i podły
W gniew jeno większy popadał
I kijów kazał wymierzać
wciąż więcej, i więcej, i więcej
Tak ślepy był z niego despota
I tyran, i kat ludu swego
Lecz pękło coś któregoś dnia
wezbrała złość, jak wzbiera szkwał
Okowy zerwać pragnie lud
zaciska pięść, chce ruszyć w bój!
Niech powie dobry Stwórca nam
czy godzi się Królewskich bram
dostąpić siłą, przelać krew?
To budzi się wolności zew!
Do boju idź! złakniony krwi
nie będzie więcej pan nas bił
nie będzie pracy naszych rąk
odbierał nam, przysparzał mąk!
Za procę chwyta, widły rwie
ten każdy kto ma serce lwie
Niechaj zawiśnie podły pan!
Sromotny sprawca naszych ran
Polami kroczy wezbrany tłum
niech dobry Bóg da siłę mu!
Niech prawość wróci do tych ziem
Niech wróci wolność ludziom wszem
Nie straszny nam rycerski but
gdy wzbiera gniew, gdy męczy głód
rozgniecie wściekła chłopska pięść
tego, co skradł królewską cześć
Spod zamku słychać kopyt stuk
na tarczach czarny zionie kruk
to rusza srogi Gerald w bój
Niech trwa na wieki chłopski znój!
Już widać groźne armie dwie
tam chłopski strój, tu czarny miecz
Już zaraz wojna spotka ich
w powietrzu kurz, na ustach krzyk!
Rycerskie lance idą w przód
dosięgać łacno chłopskich głów
i rdzawe widły wznoszą się
kamienny młot powietrze tnie
Padają martwe ciała w piach
Och! będą wdowy tonąć w łzach!
Polegnie dzisiaj panów gros
i chłopów takiż czeka los
Lecz nic! Wciąż chłopstwo siłę ma
rycerskich lancy kruszą drwa
od wzgórza nowa siła lgnie
i z flanki zbrojny oddział rżnie
Kto żyw, nie widział bitwy takiej
gdzie pieszy chłop z zbrojnym rumakiem
na równi w boju stanąć mógł
pokazać moc widłowych kłów!
Tak wznosi się wojenny gwar
z rozgrzanych ostrzy bije żar
Odpuścić nie chce żadna z stron
Kto uciec chce, niech idzie won!
Podnosi jeden z chłopów ryk
rycerski dzielnie łamie szyk
i chwyta! Któż uwierzyć może?
Królewski zdobył on proporzec!
To chłopów tryumf! Niech żyją nam
jak strumień zmyli zbrojny szlam
Już ich nie będzie pański but
pognębiał, karcił, bił i szczuł
Lecz cóż to jest? Gdzież wszyscy są?
Nie stoi prosto żaden mąż
Rozgląda się z proporcem chłop
lecz każdy padł, jak zboża snop
Śmiertelny był ów chłopów zryw
pozostał jeno jeden żyw
***
I tak oto
zakończyło się
dzielne powstanie ludu chłopskiego
Czy jedna ta pamiętna bitwa
wystarczy, by odwrócić gorzki los
tych, którzy świat cały karmią swa pracą?
|
||||
6. |
Król Wichru i Cienia
11:19
|
|||
Powróćmy tedy do historii
Księcia Gotfryda i Króla Zygmunta
Opuścił już orszak królewski
górskie łąki i hale
i wkroczył w niziny pochmurne
Stąpały rumaki dostojne
na grzbietach swych niosąc jeźdźców nobliwych
Stąpały przez kraj chmurny i ponury
niby przez światłość boską opuszczony
Powietrze było morowe
a ziemia spękana i sucha
niespokojnie parskały rumaki
i łbami kręciły nieufnie
Zrównał się na swym koniu
Gotfryd z rumakiem królewskim
i w niewinnej, lecz śmiałej swej ciekawości
do Króla z pytaniem się zwrócił
„Mości Królu Zygmuncie, czy zdradzić mi możesz
jakiż to powód jest
smutku i rozpaczy twej córki?”
„Ależ nie wiem tego, dostojny Gotfrydzie!”
ozwał się Król tonem płaczliwym
„Gdybym tylko mógł to wiedzieć
być może zbędna by była twa pomoc
Wszystko zaczęło się w dniu
gdy wspaniały naszyjnik córce swej podarowałem
z kamieni najszlachetniejszych utkany
Od dnia tego zaczęła marnieć córka moja
strapiona czymś jakby wielce
i żałobą ogromną trawiona
Lecz czy wspaniałe szmaragdy i perły świetliste
mogły być źródłem jej cierpień?
Rzecz to wszak niedorzeczna
Z pewnością inny jakiś smutek
musiał w sercu Roksany zagościć
którego wyjawić mi była nie skora”
„Cóż to były za kamienie, Królu?”
zapytał Gotfryd głosem niespokojnym
„Najwspanialsze!
Znalazłem je niegdyś w komnacie
zapomnianej w lochach zamku mego
Choć blasku wówczas nie miały
udało mi się blask im przywrócić
Och, jakież były one wspaniałe!”
„Czyżeś przywrócił, Królu, blask kamieniem
które swój blask utraciły?”
Zapytał Gotfryd głosem grobowym
„Ależ tak, z pomocą wielkich mędrców
udało mi się to zrobić”
„Królu Zygmuncie! Jeśli co mówisz jest prawdą
córka twa jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie
jeśli na szyi nosi kamienie umarłe
które do życia ktoś znów przywrócił!
Pędźmy co sił do zamku
Gdyż cudem będzie prawdziwym
jeśli przy życiu wciąż trwa twoja córka!”
Zamilkł jednakże Gotfryd
zamilkł i orszak cały
i stanął
Oczom im bowiem ukazał
się widok posępny i złowrogi
Ze szczytu wzgórza
ujrzeli pole
Pole usłane ciałami
Wielu leżało tam zbrojnych
a też i wielu ludzi
w proste łachmany odzianych
Straszliwa bitwa
musiała rozegrać się w tym miejscu
Czy ostał się ktoś żywy
pośród morza tych ciał umęczonych?
Nikła była na to nadzieja
Lecz oto
na horyzoncie
majaczyć zaczął
samotny jeździec
niechybnie w stronę orszaku zmierzający
Gdy dystans z orszakiem skrócił
rozpoznali w nim rychło rycerze
posłańca
z dworu Króla Zygmunta podążającego
Dopędził do nich zdyszany
i wyrzekł pośpieszne słowa
z konia nie schodząc nawet:
„Mości Królu Zygmuncie! Bogu dzięki, żeś z gór południowych już wrócił!
Inaczej zgubieniśmy byli pewnikiem
Tragedia na zamek twój spadła
tragedia najgorsza z możliwych
Wtargnął w zamkowe mury rycerz
jak góra ogromny i jak noc czarny
ciosem jednym mur zburzył
i trupem położył pół straży
Pędził na koniu kamiennym
o oczach czerwonych jak ogień
Och, Królu dobrotliwy! Wybacz nam niemoc naszą
porwał ten rycerz diabelski
córkę twoją, Roksanę”
Nim zdążył się Król odezwać
Zawołał Gotfryd doniośle
„Gdzie zmierzał? Mów prędko!
Dogonić go jeszcze zdołamy?”
„Popędził ten jeździec piekielny
na północ odległą i mroźną
pod góry skaliste i strome
Pędził jak gnany wichurą
dogonić go nie mógł nikt z naszych”
Nie mówiąc nic
Gotfryd spiął konia
i pędem się puścił przed siebie
Na krzyki z orszaku był głuchy
Pędził dwa dni i dwie noce
Nie jedząc nic i nie pijąc
Pędził i widział na ziemi
ślady rumaka-olbrzyma
Pod góry w końcu zajechał
skaliste strome i ostre
jak klinga miecza błyszczące
w blasku bladego księżyca
Zsiadł z konia Gotfryd niezłomny
i już miał wspinaczkę rozpocząć
Gdy nagle... cóż to!
Zobaczył
sarenkę malutką
u stóp jego własnych leżącą
„Biedactwo!” zakrzyknął Gotfryd
„Zmarznięta być musisz nie lada”
To mówiąc
zdjął Gotfryd swój kożuch góralski
i okrył sarenkę troskliwie
„Dziękuję ci, Książę Gotfrydzie”
szepnęła Sarenka cichutko
„Lecz jak to? Ty mówisz?
Skąd imię znasz moje, Sarenko?”
„Dziś jest, Księciu Gotfrydzie
Wigilia Narodzenia Bożego
W tę noc wszystkie zwierzęta
zyskują moc mowy ludzkiej
na pamiątkę tego
jak Chrystus, Syn Boży
pośród nas na sianku się zrodził
Wiedziałam od dawien już dawna
że spotkamy się tej nocy, Książę
Pisane jest tobie
zdobyć szczyt tej góry
Na szczycie zaś spotkasz Króla
Króla Wichru i Cienia
on więzi twoją Roksanę
pisaną ci w gwiazdach od zawsze
Tyś jest, Książę, Rycerzem
zrodzonym pod Gwiazdą Wigilijną
ty jeden pokonać go zdołasz
Idź na przód! Nie zwlekaj!
Lecz bacz również jak stąpasz
ta góra
śmiertelną jest górą nazwana”
Opowiedziała Sarenka dokładnie
jak wspinać się Gotfryd powinien
na które ustępy uważać
i które turnie omijać
Skłonił się nisko Książę Gotfryd
Złożył podziękowania serdeczne
Sarenkę pozdrowił
i ruszył
Piął się wytrwale
i pewnie
W pamięci miał rady bezcenne
Bez których rychło by śmierć go spotkała
A gdy czuł, że z sił już opada
spoglądał ku górze i widział
jak gwiazda jaśnieje na niebie
Gwiazda Wigilijna
Widząc ją, wnet nowe siły wstępowały w Gotfryda
otucha wielka serce jego krzepiła
i wspinać mógł się dalej
Lecz nagle
wicher ogromny się zerwał
i targał Gotfrydem potwornie
niemalże w przepaść go strącając
Przypomniał jednak Gotfryd
słowa sarenki
mówiące
o rysie cieniutkiej
ciągnącej się przez całą górę
Powiedziała Gotfrydowi Sarenka
że choć rysa ta wąska i ciasna się wydaje
to gdy włożyć w nią dłoń dosyć drobną
i sięgnąć dosyć głęboko
to rozszerzy się wnet na tyle
że postać niewielką pomieścić zdoła
Tak też uczynił Gotfryd
w rysie się skrył
i przeczekał wichurę
która całą górą trzęsła w posadach
Jaśniał już szczyt przed Gotfrydem
lecz jakby oddalał się wciąż
„Baczyć musisz
na magię Czarnego Króla”
ostrzegała Sarenka
„Gdy tylko do szczytu zbliżać się będziesz
czary zwodnicze twe oczy będą mamić
i wciąż cię od szczytu oddalać
największa wtedy
próba cię czeka, mój Książę
Zmysły widzenia musisz wówczas porzucić
i piąć się do góry na oślep
członkom swym jedno ufając”
Tak też uczynił Gotfryd
oczy swe zamknął
i piął się
nie ważąc się oczu otworzyć
Trwało to długo
zbyt długo
z sił zaczął Gotfryd opadać
zwątpienie mu serce owiało
czy aby na pewno właściwie poczyna?
Skała wciąż gładszą się stawała
i z trudem coraz większym
znajdował Gotfryd oparcie
dla swych dłoni
zmęczonych i zmarzniętych
Lecz wiedział głęboko w swym sercu
że na marne wszystko pójdzie
jeśli oczy tylko otworzy
Więc wspinał się dalej wytrwale
choć czuł
że ostatek sił w nim pozostał
i jeśli szczytu nie sięgnie z chwile
to spadnie
w przepaść czarną
Postawił na szali Gotfryd
całe swe życie niedługie
„Jeśli zginąć mam, tedy zginę”
pomyślał
sprężył całe swe ciało
kolana ugiął
i skoczył do góry!
swój los w ręce Boga składając
Przeleciał kawałek i złapał
krawędź głęboką i pewną
nogę przewiesił od boku
i całe ciało przerzucił
I oto
stanął na szycie
Książę Gotfryd niezłomny
A przed nim stał pałac ogromny
z czarnej skały wzniesiony
Przekroczył Gotfryd jego bramy
i stanął przed Króla obliczem
Króla, co Wichrem i Cieniem włada
Król siedział na tronie
jak góra wysokim
w czarnym granicie wykutym
Widząc Gotfryda
zaczął Król czarny
plugawym swym językiem przemawiać
„Kimżeś jest, ludzka mrówko?
Czego szukasz w mym pałacu?
Zapewne przybyłeś tu oswobodzić Roksanę
najpiękniejszą na świecie dziewicę
Nic z tego, nędzny robaczku!
Roksana zostanie mą żoną
a ciebie zdmuchnę zaraz z tej góry!”
To mówiąc
dmuchać począł Król Wichru
Uniósł się Gotfryd do góry
jak piórko leciutkie na wietrze
i lecieć począł
w stronę rozwartych drzwi pałacu
Lecz nagle okrzyk doniosły
wydarł się z piersi Gotfryda
i również począł on dmuchać
w stronę czarnego Króla
I runął Król ze swym tronem
zmieciony Gotfryda podmuchem
Zadziwił się Książę ogromnie
swą siłą nadludzką i boską
Lecz zaraz powstał Król straszny
zamachnął się wielką swą pięścią
i zmiażdżyć chciał prędko Gotfryda
małego przy nim jak mrówka
Lecz uniósł swe Gotfryd ramiona
I pięść Króla wichru powstrzymał
Odrzucił ją na bok z lekkością
swym wrogiem boleśnie wstrząsając
Przemówił znów Król Ciemności
„Widzę, żeś silniejszy ode mnie
musisz być Rycerzem Gwiazdy Wigilijnej
i tej nocy nikt cię nie zmoże
Nic to! W pałacu mym jest tysiąc komnat
Uczynię cię niewidzialnym dla twej Królewny Roksany
a ją niewidzialną dla ciebie
Nie znajdziesz jej przez noc całą
a rankiem twa siła przeminie”
Tak rzekł Król Wichru
Rzucił swój urok
i skrył się w trzewiach pałacu
Pozostał sam Gotfryd
w ogromnej sali tronowej
nie wiedział co począć powinien
usiadł na zimnym kamieniu
strapiony myślami chmurnymi
Jednakże
uszu jego
dobiegać zaczął
śpiew delikatny
i cichy
Podążać za nim jął Gotfryd
Stąpając leciutko
by nie uronić
żadnego dźwięku
A już gdy czuł, że się zbliża
do źródła, z którego śpiew płynie
wołać począł cichutko
„Królewno Roksano, Królewno!
Czy to ciebie słyszę, Królewno?”
Wołał tak cicho i biegał
przez ciemne pałacu komnaty
Aż w końcu również usłyszał
„Kim jesteś, ach kimże jesteś?
Czy to ty Królewiczu
baranku boży z mych snów?”
I już byli blisko przy sobie
jednakże nie mogli się ujrzeć
postaci ich były ukryte
czarem ciemności spętane
I wtedy uklęknął Gotfryd
oczy skierował tam
gdzie Gwiazda Wigilijna jaśniała
i począł się modlić gorąco
„Dobry Panie Boże
który na skrzydłach ptaków przez morze mnie przeprawiłeś
który dałeś mi siłę
obronić mój honor i życie
przed gniewem rycerza zbrojnego
Panie, który dałeś mi moc
zdobyć tę górę diabelską
i władcę jej złego pokonać
Nie pozwól, Panie
by zmogły mnie czary nieczyste!
Jeśli ukarać mnie pragniesz
tak uczyń
Lecz spraw, dobry Panie, choć tyle
By niewinną Królewnę ocalić”
Poczuł wtem Książę Gotfryd
że ramię ktoś jego szturcha
I ujrzał oną Sarenkę
co takie słowa wyrzekła:
„Okryj się, Książę, swym płaszczem
Dzięki uczynkowi twemu
zyskał on moc szczególną”
Przywdział Gotfryd swój kożuch
I światłość nagle nastała
I ujrzał Królewnę Roksanę
od zawsze w snach jego tańczącą
A ona ujrzała jego
Gotfryda, Księcia-Baranka
Którego też w snach swych widziała
I który już raz ją ocalił
I choć pierwszy raz się widzieli
to czuli głęboko w swych sercach
że znają się przecież od zawsze
i na zawsze razem już będą
I wyszli razem przed pałac
gdzie góry już wcale nie było
i pałac kamienny też zniknął
stał jeno rumak Gotfryda
cierpliwie nań dwoje czekając
Zasiedli razem na konia
i stąpać zaczęli powoli
w stronę wschodzącego słońca
I jadąc tak konno powoli
zaczęli nieśpiesznie rozmawiać
o Zaczarowanym Ogrodzie
Zaczarowanym Ogrodzie
w którym tysiące motyli
tańczy w promieniach słońca
|
||||
7. |
Zaczarowany Ogród
03:23
|
|||
Tu kończy się nasza opowieść
choć to historii nie koniec
gdyż później jeszcze i przedtem
przygód wiele miał Gotfryd
A w Zaczarowanym Ogrodzie
gdzie Gotfryd z Roksaną mieszkają
zamieszkał też grajek Żegota
razem z Księżniczką Mariczką
|
Streaming and Download help
If you like Żegota Lichy Płomień, you may also like:
Bandcamp Daily your guide to the world of Bandcamp